Antoni Miszkiel

Antoni Miszkiel

Ottawa,7.XI.2000 r.

 

HOFFMANN I INNI CICHOCIEMNI

Przepraszam, że ja pozwoliłem sobie rozszerzyć pogadankę, żeby zrobić ją więcej interesującą. Dodałem sylwetki dwóch Cichociemnych, żeby pokazać z jakich typów ludzi pochodzili Nowi Cichociemni.

Nowymi Cichociemnymi nazywamy tych, którzy byli trenowani i szkoleni przez tych którzy byli Cichociemnymi z urodzenia jeżeli tak się można wyrazić. Ich życie zrobiło z nich takimi, którzy byli potrzebni w danych okolicznościach. Jednymi z pieszych Cichociemnych byli kpt. Górski i kpt. Kalenkiewicz o których była mowa w jednej z poprzednich pogadanek.

Jaka jest definicja Cichociemnych? Spotkałem się ostatnio z następującą definicją, że to była Formacja Wojskowa Polskich Sił Zbrojnych stworzona i szkolona podczas II wojny światowej. Zadaniem której było  po przerzuceniu do kraju współpracować ze sztabami AK i ZWZ i utrzymywać stały kontakt z dowództwem w W.Brytanii.

Powoli zrobił się brak Cichociemnych i dlatego Naczelny Wódz gen. Sikorski zdecydował, żeby z nowo przybyłych żołnierzy ze Zw. Sowieckiego zacząć tworzyć nowy narybek Cichociemnych. Właśnie pierwszy przydział z którego mieli wyjść Nowi Cichociemni miał miejsce w obozie EI-Khassa na Środkowym Wschodzie, kiedy dowódca resztek 28 pułku piechoty wybrał 80 chętnych kandydatów, którzy by chcieli się uczyć Morse’a i skakać na spadochronie, tak nam ten oficer wtedy powiedział. Zgłosiło się wtedy aż 80 z nas. Najniższe wykształcenie taki zgłaszający się musiał mieć była.3 klasa gimnazjum.

Za parę tygodni dołączyło do nas 40 innych wybranych gdzie indziej. Między którymi było 4-ech tobrukczyków i przeniesiono tę naszą całą grupę do małego obozu w EI-Mugar w Palestynie (obecny Izrael). I tak zrobiliśmy się grupą 120 żołnierzy bez dowódcy i bez szefa. Jeden z naszych kaprali, mający dobry zmysł organizacyjny, Kazio Kujałowicz zrobił się szefem całej tej kompanii, żebyśmy nie byli głodni i żebyśmy mieli gdzie spać, a na dowódcę dostaliśmy z Legii Oficerskiej porucznika, inżyniera elektryka, Piotra Tarnowskiego. Obóz EI-Mugar był blisko Gedery i Rehowotu. On jest dobrze znany chyba z tego, że latem 1942 roku generał Sikorski odwiedził tam Ośrodek Zapasowy PWSK, gdzie zimą 1942 roku, gdzie przed naszym przyjazdem tam był batalion łączności 2-go Korpusu pod dowództwem majora Walkiszewskiego. Ten batalion miał jedną kompanie liniową a myśmy byli tam nazwani drugą kompanią szkolną. Przeniesiono nas do łączności i mówiono nam jak przedtem, że musimy sie uczyć Morse’a, skakać ze spadochronem i konie kraść, jeżeli zajdzie potrzeba. Wówczas nikt z nas nie wiedział z którego końca ten kłębek mógł być rozwinięty. Dopiero po wojnie mój kolega, historyk Zbyszek Siemaszko znalazł w "Studium Polski Podziemnej" i wspomniał też o tym w swojej pracy "Lata Zanikającej Nadziei (1942-1045)". On tam jeszcze dodaje, że znalazł potwierdzenie tego w książce, "Dziękuję Wam Rodacy", strona 162 wyjaśnia to, że na skutek braku odpowiednich kandydatów na terenie Wielkiej Brytanii, Naczelny Wódz kazał stworzyć na Środkowym Wschodzie kompanię składającą się z młodych ludzi na użytek Specjalnego Oddziału Naczelnego Wodza, szkolić ich w zakresie łączności radiowej i utrzymać ich w dobrej kondycji. Takie było zaplecze powstania tej Kompanii Szkolnej. Dowódcą kompanii został ten sam inżynier porucznik Piotr Tarnowski, który był z nami od samego początku. Do pomocy dostał trzech podporuczników. Właściwie ta nasza kompania była niesforną jednostką i sierżant, rezerwista nie mógł sobie dać rady z tą zbieraniną. Przydzielono nowego szefa.

Przywitanie jego było takie, jak jest opisane w "Wojsku od Podszewki". Najpierw przemawiał odchodzący szef rezerwista, że aż łzy stanęły mu w oczach. Potem porucznik Tarnowski przedstawił nowego szefa sierżanta, jako zawodowego podoficera służby stałej, który wychował wiele roczników podchorążych we Włodzimierzu Wołyńskim. Porucznik Tarnowski usunął się cos niecoś na bok, a nadchodzący sierżant zaczął się zbliżać wolnym majestatycznym krokiem do pierwszego szeregu i w tym momencie wydobył się z szeregów kompanii, jak na komendę, głośny gwizd z wielu ust. Scena zrobiła się komiczna, porucznik zacisnął szczęki żeby się nie roześmiać, ale zdążył krzyknąć CISZA! Zapanowała grobowa cisza. Wszyscy czekali jak nowy sierżant zareaguje, co miało zadecydować o jego sytuacji w tej niezwykłej kompanii. Tymczasem ten nowy szef nie tracąc nic ze swojej majestatycznej postawy zacisnął szczęki, silnie akcentując każde słowo: Ja się gwizdów nie boję! To był Szef-sierżant Eliasz. On zdołał szybko poznać kompanię i sprawować swoją funkcję tak jak przystało na doświadczonego szefa.

Czasami zdarzały się nie sprowokowane gwizdy i hałasy. Często one pochodziły od rozwydrzonej drużyny 6-ej, batiara lwowskiego, kaprala Sztycha. Z jego drużyny wychodziły różnego rodzaju głosy i opowiadania o życiu w - sowieckich łagrach. A było tam w tej drużynie aż trzech takich gosci, którzy byli przeszli takie piekło i potrafili współżyć z łagrowymi żulikami. Pełno jest historii o życiu żulikowskim. Jednym z takich batiarów w drużynie kaprala Sztycha był przyszły Cichociemny, Władysław Śmietanko, czasami używający pseudonim WAR.

Wszyscy dobrze wiemy jak bywało z osobistą uczciwością w Związku Sowieckim. Wielu ukrywało przedwojenne stopnie wojskowe, a teraz promowali siebie. WAR-Smietanko zdał maturę w 1939 roku i wojskowe doświadczenie miał tylko z przysposobienia wojskowego. Nauczony życiem łagiernym stale wyrażał rezygnację z naszego życia, stale powtarzając łagierne powiedzenie: "Naplewać i na połu budiem spać" (nie przejmujmy się i na podłodze będziemy mogli się przespać).

Wstępując do wojska podał się za podporucznika rezerwy. Tam gdzie był, był uważany za najbardziej reprezentacyjnego dowódcę w pokazowych wystąpieniach kompanii. Po przyjeździe na Bliski Wschód WAR zorientował się, że sytuacja robiła się niebezpieczna, gdyż zaczynali przeprowadzać ścisłą weryfikację stopni oficerskich. Więc War zdjął swoje gwiazdki oficerskie i zameldował swemu dowódcy, że nie był oficerem, nigdy przed wojną w wojsku nie służył. Dowódca nie chciał mu uwierzyć: "Ależ panie poruczniku, czemu pan się wstydzi stopnia oficerskiego, przecież pan jest oficerem w każdym stopniu, mam zamiar w nadającej się okazji zasugerować dowództwu, żeby awansowali pana na pełnego porucznika", ale WAR uparł się i jako szeregowca przeniesiono go do innego oddziału nie stosując odpowiedzialności dyscyplinarnej. W jakiś czas potem stworzono nową kompanię i WAR był tam przydzielony. Jeden z jego nowych kolegów podszedł do niego i złośliwie powiedział: "Ty taki owaki synu, pamiętasz jak ja tobie w Rosji czyściłem twoje buty?" W czasie naszego pobytu w Cape Town zakochał się przypadkowo w tancerce baletu miejskiego i jak ona była w szpitalu ze ślepą kiszką, brał mnie jako tłumacza, bo ja jeszcze w Palestynie zacząłem się uczyć angielskiego. Mój angielski w dialogu był beznadziejny, a w piśmie dawałem sobie radę. W tej jak i w innych podobnych sytuacjach zawsze musiałem mieć ze sobą słownik, bloczek papieru i ołówek. Ten WAR mający dar do życia próbował zostać w Południowej Afryce, pod pretekstem jakiejś choroby i udało mu się umknąć z kilku następnych transportów do których wojsko wyznaczało go. W końcu dowództwo obozu zorientowało się, że musi go traktować bardziej poważnie i twardo. Przydzielono do niego dwóch Aniołów Stróżów, sierżantów angielskich, którzy nie odstępowali od niego ani na krok. Przypilnowywali, żeby razem z nim załadował się na następny statek jakiś inny sierżant ARCHANIOŁ.

W Anglii WAR przeszedł ćwiczebne skoki spadochronowe i kursy odprawcze i został mianowany podporucznikiem. Nasza kompania była sklasyfikowana jako podchorążówka dla tych co mieli przynajmniej małą maturę, a dla tych, którzy nie mieli, jako szkoła podoficerska.

Nasze początkowe ćwiczenia dochodziły do końca jesienią 1943 roku. Nasz nowy Dowódca w Szkocji kapitan Hoffmann miał dość poważną rozmówkę z każdym z nas o pracy w "Podziemiu" i jaki typ młodego człowieka powinien się zgłosić do takiej pracy, a kto powinien się powstrzymywać. Kapitan Hoffmann podkreślał bardzo jasno i dobitnie, że tylko taki, który miał krótki wzrok powinien się powstrzymać a zgłaszać się tylko taka osoba, która czuła i była przekonana, że to było jego obowiązkiem i jeżeli tylko wtedy taka osoba była święcie przekonana, że to było jego obowiązkiem i nie miała najmniejszej wątpliwości, że tylko tak powinna postąpić, a nie inaczej. Rezultat takiej porady był, że tylko 20 z nas się zgłosiło z poprzednio wybranej 40-tki. Kilku z tej 20-tki później zostało usuniętych.

Po takich ogólnych uwagach kapitan Hoffmann wezwał mnie na prywatną rozmówkę. On mnie przekonał, że ja nie powinienem był robić skoków spadochronowych, że ja się nie nadawałem na pracę w Podziemiu i że mój krótki wzrok, bo j a wtedy nosiłem okulary, był by dużą przeszkodą i mocno doradzał, żebym się wycofał i jeszcze dodał, że ze mnie na pewno będzie dobry radiotelegrafista do pracy z Podziemiem tam z Anglii. Podziękowałem mu za tak "ojcowską" poradę i zrobiłem tak jak on mi radził.

Zanim przejdę do kapitana Hoffinanna, głównej osoby dzisiejszego wieczoru, muszę powiedzieć kilka słów o moim bliskim koledze Bronku Czepczaku Góreckim, też z Nowogródczyzny, syn kowala, o którym wspominałem poprzednim razem.

On był zrzucony w kraju w grudniu 1944 roku. Po wyładowaniu w Polsce od razu został mianowany podporucznikiem i od razu dostał pseudonim Górecki.

Po wojnie w Polsce PRL-owskiej był więziony trzy razy po 6 miesięcy. Był Prezesem koła Cichociemnych aż do śmierci w 2003 roku. Kiedy królowa Wielkiej Brytanii była z wizytą w Polsce na zaproszenie prezydenta Wałęsy i gdy ona urządzała bankiet na część prezydenta Wałęsy, Bronek Czepczak otrzymał zaproszenie na ten bankiet od Królowej, ale nie od Wałęsy na przywitanie królowej.

Jak w latach siedemdziesiątych był zjazd Cichociemnych w Londynie i jak on nie miał pieniędzy, żeby być na nim. Brytyjskie Ministerstwo Wojny pokryło jego koszta związane z tym przyjazdem.

Jak umarł został pochowany na Powązkach, ze wszystkim należnymi honorami.

 

Kapitan Teodor Hoffmann pochodził z rodziny od dawna osiadłej w zachodniej Małopolsce. Od dziecka jednak mieszkał w Warszawie z rodzicami. Za młodu był aktywnym harcerzem i brał udział w Jamboree w W.Brytanii. Przed wojną był studentem na wydziale Architektury na Politechnice Warszawskiej i podporucznikiem rezerwy łączności. Po klęsce wrześniowej znalazł się w Rumunii, potem we Francji i wreszcie w W.Brytanii.

Jesienią 1940 roku w namiotach w Szkocji grupa młodych oficerów łączności do których należał Hoffmann, samorzutnie opracowała koncepcję rozwinięcia na szeroką skalę łączności radiowej na potrzeby kraju, włączając udział w ewentualnym momencie załamania się Niemiec. Do grupy tej należeli również następujący inżynierowie elektrycy: Feliks Doborzynski, Dzierżynski, Stanisław Gierat i Andrzej Iwanicki. Doborzyńki i Iwanicki brali udział w łączności radiowej z krajem od strony zachodniej. Pierwszy z nich-jako oficer techniczny w kompanii Radiotelegraficznej w Batalionie Łączności Sztabu N.W., a drugi jako dowódca centrali radiowej "Mewa" pod Brindisi. Dzierżynski cierpiał na zaburzenia psychiczne i wkrótce odszedł do szpitala. Natomiast Gierat, który w imieniu tej grupy przedstawił Naczelnemu Wodzowi w Londynie plan Memoriał, opracowany przez tych oficerów. Podobno dokument ten był dobrze przyjęty przez gen Sikorskiego, nie brał później udziału w łączności z krajem. Wyjechał on latem 1942 roku na Środkowy Wschód i służył potem w II Korpusie. Po wojnie Gierat był jednym z głównych działaczy kombatanckich w Stanach Zjednoczonych. Zmarł tam 30 maja 1977 roku.

Wojtek Hoffmann jak nazywali go przyjaciele należał do pierwszej grupy oficerów łączności przeszkolonych w celu zrzucenia do Kraju. W skład tej grupy wchodził również Andrzej Iwanicki, o którym była już mowa, Czesław Pieniak, Zrzucony do kraju w 1943 roku, który pod koniec powstania przeprawił się z radiostacją z Czerniakowa na prawy brzeg Wisły, oraz Zdzisław Pietrzyk zamieszkały później w Londynie. Po przejściu treningu spadochronowego w ramach Brygady spadochronowej i kursów odprawowych, Hoffman był gotów do zrzutu już w kwietniu 1942 roku. Jednak jego odlot odwlekał się. Najpierw był zaangażowany do prób konspiracyjnych radiostacji tak zwanych pipsztoków, produkowanych w polskich warsztatach radiowych w Stanmore pod Londynem, a potem został przeniesiony do Ośrodka Wyszkoleniowego Oddziału Specjalnego, Sztabu N. W. w Auchtertool (jeszcze przed przeniesieniem tego ośrodka do Polmontu) jako instruktor.

Hoffmann był szczupłym wysportowanym brunetem średniego wzrostu. Ruchy miał sprężyste i krok wojskowy, co robiło wrażenie, iż był oficerem służby stałej, umiał wyjątkowo szybko i sprawnie nadawać znaki Morse’a, co wśród oficerów było zjawiskiem rzadkim, dlatego nadawał na egzaminach najbardziej zaawansowanych telegrafistów zanim nabyto automatyczną maszynę. Latem 1943r Hoffmann objął dowództwo kompanii a w październiku tegoż roku został mianowany kapitanem. Dopiero w maju 1944 r wybrano Hoffmanna na odlot do kraju. W związku z tym jego przeniesiono pod Brindisi we Włoszech do Oddz. Spec Sztabu NW. Tam jego przybycie spowodowało pewne zamieszanie, gdy zaczęto podejrzewać, iż przysłano go, aby objął od kapitana Iwanickiego dowództwo centrali radiowej "Mewa". Jednak podejrzenia te były bezpodstawne. W nocy z 17 na 18 października 1944 roku zrzucono Hoffmanna do kraju, zawiadamiając go przedtem iż nie będzie awansowany przy zrzucie, jak to zwykle bywało, gdyż przed rokiem został mianowany kapitanem.

Po wylądowaniu i krótkiej aklimatyzacji zawiadomiono Hoffinanna, że będzie zastępcą Szefa Łączności w Nowej Komendzie Głównej AK, organizowanej po upadku powstania warszawskiego, przez gen Okulickiego. W tym czasie zupełnie przez przypadek patrol niemiecki na ulicy Piotrkowskiej upatrzył sobie Hoffmanna. W czasie próby ucieczki został on ranny w kolano i na skutek tego dostał się w ręce niemieckie. Badania były ciężkie. Gestapowcy wykręcali przestrzeloną nogę i bili kolbą pistoletu po głowie. Jednak Hoffmann milczał. W nodze rozwinęła się gangrena. Na skutek perswazji lekarza Polaka, przeniesiono go do miejskiego szpitala gdzie natychmiast amputowano mu nogę powyżej kolana. Położono go na sali więziennej strzeżonej przez granatowego policjanta z bronią. Siostry zakonne i pielęgniarki otaczały Hoffmana jak najlepszą opieką, ale samo przybycie rannego więźnia nie było sensacją, gdyż wypadki takie zdarzały się często. Tymczasem kobiety, które pakowały osobiste przynależności pacjentów, zauważyły znaki w kształcie strzałki wybite na butach Hoffmanna. Po kilku latach działania podziemia one już wiedziały że to oznacza coś ważnego i ma jakiś związek z AK. Dały więc znać gdzie trzeba. Tu musi się wyjaśnić, że strzałką oznaczone było wszelkiego rodzaju mienia armii brytyjskiej. Chodząc po Piotrkowie w brytyjskich butach wojskowych Hoffmann rzeczywiście popełnił gafę konspiracyjną, która jednak przyczyniła się do jego uratowania.

W środowisku AK zauważono zniknięcie Hoffmanna, ale dopiero wiadomość o butach ze strzałką, która nadeszła od kobiet pracujących w szpitalu, wskazała gdzie on przebywał. W dowództwie AK aresztowanie Hoffmanna spowodowało nie małą panikę. Nikt go bliżej w tym środowisku nie znał. Sądzono, iż ten nowicjusz z wygodnego Zachodu nie wytrzyma badań i wcześniej czy później powie co wie, a wiedział już dużo stanowczo za dużo jak na tego rodzaju sytuację. Spotkał już wielu ludzi i poznał wiele melin. Argumentowano więc usilnie za jego zgładzeniem zanim się załamie i wyda co wie. Ale przeważało zdanie, iż dopóki są szanse uratowania niewinnego jeszcze człowieka ze swej organizacji. Zastrzelenie go było by przestępstwem. Na skutek takiego podejścia, dziewięciu uzbrojonych żołnierzy AK pod dowództwem Jana Starostki "Mokry", wkroczyło do szpitala, przecięło połączenia telefoniczne rozbroiło policjanta i wyniosło Hoffmanna na noszach do oczekującej ciężarówki. Cała akcja trwała zaledwie kilka minut.

Potem przez dłuższy czas z ropiejącym kikutem, przy braku opieki lekarskiej i sanitarnej, wędrował Hoffmann z jednej chłopskiej chałupy do drugiej. Zdawał sobie sprawę, że ludzie ci, przyjmując go ryzykują życiem. Ostatni etap wojny spędził w niewielkim majątku. Po wkroczeniu armii sowieckiej na początku 1945 roku Hoffmann występował pod przybranym nazwiskiem, chroniąc się u jednej z rodzin w Zakopanem i Krakowie. W jesieni 1945 r. kiedy miała miejsce szeroka akcja ujawniania się żołnierzy AK Hoffmann zgłosił się do jednej z legalizacyjnych komisji AK w woj Krakowskim. Zapoznawszy się z przebiegiem jego służby, ówczesne dowództwo okręgu krakowskiego AK awansowało go do stopnia majora i odznaczyło go Krzyżem Walecznych i Złotym Krzyżem Zasługi z dwoma mieczami. Odpowiednie dokumenty zostały wystawione.

Później władze PRL zarządziły rejestrację wszystkich oficerów w Min. Obrony Narodowej w Warszawie. Hofmann udał się tam w towarzystwie rtm. Różyckiego z którym skakał razem do kraju. Po potwierdzeniu autentyczności przebiegu służby przez obecnego tam komendanta podokręgu Piotrków, stopień Hoffmanna (major) został zweryfikowany. Po powrocie do Krakowa wystawiono Hoffmannowi książeczkę oficerską, do której wkrótce wpisano rozkaz demobilizacyjny i zwolnienie z obowiązku służby wojskowej. Władze bezpieczeństwa na razie Hoffmanna nie nagabywały. Powrócił on do przedwojennych studiów, wkrótce ukończył architekturę i rozpoczął pracę zawodową. W międzyczasie ożenił się. Po październiku 1956 roku Hoffmann wziął udział w pierwszym zjeździe "Cichociemnych" w Poznaniu, ale zauważył, iż zbyt wielu krążyło tam "smutnych panów" i dlatego już więcej w tego rodzaju zjazdach nie uczestniczył.

W atmosferze PRL nie czuł się dobrze. W latach 50-ch był kilkakrotnie wzywany przez UB i namawiany do współpracy. Stanowcze odrzucenie tych propozycji spowodowało między innymi wielokrotną odmowę paszportu na wyjazdy zagraniczne związane z pracą zawodową. W połowie lat 60 tych udało mu się zorganizować swój wyjazd do Londynu, skąd już do kraju nie powrócił. Wkrótce dołączyła do niego żona Anna. W Krakowie pozostały jego siostry z którymi był bardzo blisko związany. W Londynie Hoffmann pracował jako architekt, początkowo w borough of Hounslow, a potem w Ealing. Poza tym wraz z żoną redagował w londyńskich "Wiadomościach" rubryki "25 i 40 lat temu". Pomimo braku nogi, Hoffmann był nadal bardzo ruchliwy i przywiązywał wielkie znaczenie do sportu, kondycji fizycznej i świeżego powietrza. Należał między innymi do klubu pływackiego dla inwalidów i został wyselekcjonowany jako zapasowy do ekipy tego klubu, która przepłynęła kanał z Francji do Anglii. Na Boże Narodzenie 1974r. Hoffman był jeszcze wesoły i beztroski pomimo częstych bólów głowy.

Zmarł 14 stycznia 1975 roku. Jak otwarto jego czaszkę w dzień śmierci, stwierdzono złośliwą odmianę raka mózgu.

Hoffmann był ciekawy świata, bardzo koleżeński i pełen humoru. Był szybki i nigdy swą osobą nie sprawiał kłopotu innym.

Początek strony